Jak to jest z tą grypą, że trafia w człowieka w momencie kiedy ma wszystko zaplanowane? Wiem, że nigdy nie ma dobrego momentu na chorowanie, ale wiem też, że nie można wszystkiego z góry zaprogramować. Życie pisze swój scenariusz i czasami nie mamy na niektóre rzeczy wpływu.

No nic, to była tylko grypa i szlag trafił urlop, ale to już przeszłość. Na szczęście nos już odetkany, kubki smakowe też zdają się być w porządku, czosnek poszedł w odstawkę, więc zabieram się do roboty 🙂 .

Wezmę się dzisiaj za Johnnie Walker Green Label. Nie wiem ile prawdy jest w stwierdzeniu, że co sekundę na świecie sprzedaję się 2,77 butelki Johnnie Walkera, ale na pewno w naszym kraju to jeden z częściej wybieranych blendów i nie mam tu na myśli tylko edycji Red i Black.

Historia marki Johnnie Walker rozpoczyna się w roku 1820. Jak to często bywało w tamtych czasach, działalność w handlu rozpoczynało się od sklepu, w którym można było kupić artykuły pierwszej potrzeby, alkohol może i przez wielu uważany za dobro niezbędne, nie we wszystkich sklepach prężył się w witrynach. Młody Johnnie Walker postanowił to zmienić i w swoim sklepie w Kilmarnock handlował także procentowymi napitkami. Przez kilkadziesiąt lat prowadzenia sklepu, John Walker oprócz uznania w oczach klienteli nie dorobił się kokosów, dorobek życia zapisał swojemu synowi Alexandrowi, który można powiedzieć rozruszał interes swojego taty. Przełomowym momentem było w roku 1860 dopuszczenie do sprzedaży mieszanych destylatów słodowych i zbożowych pod nazwą blended, w której zestawieniu Walker czuł się wyśmienicie. Przedsięwzięcie rozwinęło się na tyle, że do spółki dołączyli synowie Alexandra dając tym samym początek hegemoni rodu Walkerów na polu szkockiej blended whisky.

15-letni Pure Malt jak wcześniej nazywano Johnnie Walker Green Label powstał 1996 roku i od zawsze zestawiany był tylko z destylatów słodowych (nazwę Green Label nadano dopiero w 2004 roku). Jako Premium blend od razu zyskał sporą popularność i na stałe wpisał się w portfolio marki, choć wiemy, że przez jakiś czas zaprzestano jego dystrybucji na niektórych rynkach. Jego powrót ucieszył wielu, przekonajmy się w jakim stylu ten powrót nastąpił.

Jak zapewne zauważyliście, staram się nie oceniać koloru whisky, bo uważam to za aspekt kompletnie nieistotny. U niektórych może to wywołać oburzenie, ale jaka różnica w tym, czy whisky ma kolor słomkowy, białego wina, złota czy miodu? Ale do brzegu…

W aromacie słodowa, świeża, cytrusowa z delikatnym dymem w tle. Na podniebieniu nie mam wątpliwości, że mam do czynienia z kupażem, w którym występują destylaty torfowe, jest trochę ogniska, świeżo skoszonej trawy i owoców. Wszystko jest stonowane i dobrze ułożone, jednak zdecydowanie brakuje głębi, nie odkrywam tutaj wielowarstwowości. Finisz krótki i czekoladowy, delikatnie gorzkawy.

Mnie ta whisky nie porywa, ale nie żałuję zakupu. Butelka do popijania bez szczególnych okazji, w cenie poniżej 200zł warto spróbować.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.