W tym roku inaczej niż zwykle, załoga z którą miałem wyruszyć na podbój WLW niespodziewanie się wykruszyła i trzeba było radzić sobie samemu. Jako środek lokomocji wybrałem szary, sportowy PKP Intercity, który bezpiecznie dowiózł mnie na miejsce. Wszak, stację Warszawa Wschód od Centrum Praskie Koneser dzieli raptem kilkaset metrów. To była naprawdę dobra opcja, za wyjątkiem 1,5h opóźnienia pociągu w drodze powrotnej, którego nie wliczyłem w ryzyko podróżowania tym środkiem lokomocji. Swoją drogą, kto by wliczał i kto by się przejmował. Do brzegu.

Stoję pod bramą wejściową na festiwal. Pogoda wspaniała, miejsce gustowne, ludzie odstrzeleni, w tle restauracje, jakiś foodtrack, miejsca do siedzenia – nic tylko napić się dobrej whisky. Po wejściu do środka moją uwagę przykuła przestrzeń i szerokość głównych alejek. Do sklepu festiwalowego kolejki praktycznie przez cały event, oczywiście powodem całego zamieszania były ceny festiwalowe, które w niektórych przypadkach oscylowały na hurtowym poziomie. Szkoda, że dostępność cenników była mocno ograniczona i trzeba było przekazywać go sobie z rąk do rąk, wprowadzało to dodatkowy zamęt przy ladach sklepu.

Strefa luksusu sprawiała wrażenie… faktycznie luksusowej. Metal i szkło, gustowne sofy, meble na wysoki połysk, szampany i oczywiście whisky wysoce wyszukana. Co do samej atmosfery w strefie nie będę się wypowiadał, bo nie byłem jej uczestnikiem, ale może wyrazi opinię ktoś, kto wybrał ten sposób spędzenia czasu na WLW.

Przejdźmy do whisky. Stacja Dram wystawiona przez organizatora jak zwykle obfitowała w mnogość butelek w większości od niezależnych dystrybutorów. Oprócz znanych pozycji z poprzednich edycji znalazło się kilka nowości (jak chociażby tegoroczne butelkowania dla LMDW), oprócz tego whisky japońska i kilka rumów – było w czym wybierać. Oczywiście brawa należą się za podtrzymanie pomysłu z gotowymi etykietami, których nie trzeba wypisywać ręcznie, gdy chce się zabrać jakiegoś sampla na wynos.

W tym roku nie będę pisał zbyt wiele na temat poszczególnych stoisk. Po pierwsze primo ultimo nie mam za dużo zdjęć 😀 , a po drugie, stand’ów było tyle, że nawet jakbym chciał napisać chociaż parę słów o każdym, to tę recenzję musiałbym wydać w dwóch tomach. Zatem skupię się po prostu na tym, co ciekawego wylądowało u mnie w kieliszku.

Jako rozbiegówka Glenburgie 15yo, będę podtrzymywał zdanie, że jest znacznie wyraźniejsza od równoletniego Miltonduffa, który jest bardzo gładki i moim zdaniem trochę bez wyrazu. Zdawało mi się, że widziałem Glentauchers 15yo? Na pewno widziałem Glentauchers 15yo. Nie wiem, czy był on od początku imprezy, ale kiedy ja byłem przy stoisku nie był wystawiony. W późniejszych godzinach ze wzglądu na spory tłok nie było mi dane go spróbować. Co się odwlecze to nie uciecze jak to mówią.

Zgodnie z zasadą:  Dobre rzeczy na początek 🙂

Wbrew pozorom Longmorn od SS z beczek po sherry nie wyrwał mnie z butów. W tym przypadku rzeczywistość przytłoczyła oczekiwania. Niemniej to bardzo porządny malt, jakieś 5,5/10.

Inaczej miała się sprawa w przypadku poniższej Strathisli. Tu jest wszystko co stare i piwniczne łącznie z etykietą. Raczej whisky nie na festiwal tylko do kontemplacji w domowym zaciszu, zdecydowanie za szybko zniknęła z mojego kieliszka.

Ostro korciła mnie jeszcze Strathisla z 1952r, także ze stoiska BestWhiskyMarket. Ostatecznie się na nią nie zdecydowałem, ale podobno sztos.

Dalej Kavalan i chyba mój ulubiony Solist Port Cask.

Trzymając się egzotyki spróbowałem tekże Amrut Naarangi (z języka Hindi – pomarańcza). Była to o tyle ciekawa propozycja, że sam jej proces wytwarzania jest prawdę mówiąc dosyć nietypowy. Otóż, by uniknąć sytuacji, w której whisky przestaje być whisky (dodając do niej skórki pomarańczy) producenci postanowili załadować skórki nie do beczek z leżakującym destylatem, a do beczek z sherry znajdującą się jeszcze w Hiszpanii. Następnie baryłki opróżnili z wsadu i przetransportowali do destylarni. Przyznacie, że ciekawe rozwiązanie? Jednak mnie whisky nie przekonała do siebie, pomimo zachodu i trudu który został w ten trunek włożony. Jeśli kogoś ciekawi czy faktycznie czuć w nim pomarańcze to odpowiadam – tak, czuć. Zdjęcie niestety zaginęło w czeluściach karty SD.

Po bardzo dobrym doświadczeniu z Port Caskiem od Kavalana nie mogłem przejść obojętnie obok Tomatin’a także leżakowanego w beczach po Porto. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że to trochę inna liga rozgrywek, ale mi ten Tomatin bardzo smakował. Jeśli dać wiarę przedstawicielowi destylarni, za tą jakością stoi kilkuletni (nie mylić z kilkumiesięcznym) proces finiszowania whisky w bardzo starych (nawet 50 letnich!) beczkach po Porto. Chętnie bym widział butelkę tego Tom’ka u siebie w barku.

Tomintoul i Glencadam także z fajną i bogatą ofertą. Warto przyjrzeć się tym destylarniom trochę bliżej, świetny stosunek jakości do ceny.

Były też bourbony… świetny Michters Straight Rye

I koniaki… Obie pozycje od J. Dupont znakomite. 15 letni Art. Nouveau skradł moje podniebienie i wygrał nieznacznie z 25-letnim XO.

Glenfarclas z kilkoma Family Casks  + podstawy w cenie biletu.

Na zakończenie pomidorowa z selerem naciowym. Nie dość, że podana na zimno, to jakaś taka przypalona.

Poniżej jeszcze kilka zdjęć z festiwalu. Musicie mi wybaczyć tą szczątkową relację, ale dałem się totalnie wciągnąć w pogawędki i klimat festiwalu. Szkoda, że na miejscu mogłem spędzić raptem kilka godzin.  Do zobaczenia za rok!

 

One Reply to “Whisky Live Warsaw 2018”

  1. PituPops

    tak Glentauchers 15 był, ale o dziwo był platyny. 15zl. Cena butelki w sklepach nie będzie odbiegać od rodzeństwa, ale Pan na stoisku powiedział, ze ponieważ to nowość ronpostanowili na niej zarobić. Nicnwoecej nie piwem, bo nie zapłciłem tych 15zl 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.