Przyszedł czas na małe podsumowanie tego, co wydarzyło się 13-14.10 w hotelu Sangate w Warszawie. Whisky Live Warsaw 4 edycja przeszedł już do historii, ale ciągle jeszcze siedzą w głowie chwile spędzone na festiwalu. Impreza dwudniowa, byłem tylko w sobotę i to jeszcze grubo po otwarciu bram więc śledząc na FB co się działo w piątek i jakie kolejki towarzyszyły przy wejściu, wchodziłem „pełen obawień” czy coś jeszcze dobrego zostało na stoiskach. Na szczęście moje obawy okazały się niepotrzebne.

Wchodząc do hotelu dosyć wyraźnie zaznaczono gdzie odbywa się festiwal, a w razie problemów, panie służyły wskazówkami jak dotrzeć do celu. Święto whisky rozgrywało się na piętrze, więc kilka kroków po schodach (dla leniwych opcja z windą) i po chwili stałem już przed stoiskiem, gdzie rozdawano startery festiwalowe. Tutaj bardzo wąskie przejścia, co mogło generować kolejki, ale tak jak wspominałem, mnie akurat ta kwestia nie dotyczyła. Do ręki dostałem kieliszek, opaskę na rękę, whisky magazyn i WODĘ. Tak, WODĘ! Półlitrowa butelka wody + baniaki do uzupełniania na placu wystawowym to podstawa na tego typu eventach i szczerze nie rozumiem dlaczego konkurencyjne festiwale tego nie praktykują. Jaki jest koszt takiego przedsięwzięcia? 2zł od osoby? Dopłacimy.

Po wejściu na halę szybki rzut oka na festiwalową biedronkę, a tam oprócz wielu butli, znalazły się dżemiki, karafki, szklaneczki, słoiczki do sampli, pierdółki itd. I fajnie, różnego rodzaju gadżety to nieodłączny element tego typu przedsięwzięć.

Na rozgrzewkę do kieliszka 15yo od Glenfarclasa, dram raczej dobrze znany i w cenie biletu.

Po tej krótkiej degustacji postanowiłem kierować się zasadą „dobre rzeczy na początek” więc od razu udałem się na stoisko Best Whisky Market, gdzie pod język trafił Clynelish od Maltbarn w wieku 21 lat.

Tutaj uciąłem sobie pogawędkę z chłopakami przeglądając butle które mieli na stole, a mieli tego naprawdę sporo i zgodnie z zapowiedziami, zapasy po ostatnim festiwalu zostały z nawiązką uzupełnione.

Po świetnym swoją drogą Clynelish’u przyszedł czas na… Clynelish’a, ale tym razem na stoisku organizatora.

Tutaj naprawdę miłe zaskoczenie, gdzie prym wiedli niezależni bootlerzy. Znalazły się też oficjalne kąski jak chociażby te dla LMDW (Glendronach, Aberlour) które okazały się być na bardzo wysokim poziomie, a co równie istotne, wszystko w baaardzo rozsądnych cenach.

Po zapakowaniu kilku sampli na wynos (świetne rozwiązanie z gotowymi naklejkami!) ruszyłem w dalsza podróż po festiwalowych wyspach. Aaa, jeszcze jedna sprawa związana z tym stoiskiem, chodziły słuchy, że młoda Bunnahabhain 15yo od Chieftains przegrałaby nawet z new make’m? Jest ktoś, kto może potwierdzić tę informację? 🙂

Była okazja posmakować nowych wypustów od Ballantines’a

Miltonduff moim zdaniem zbyt gładki i bez wyrazu. Glenburgie natomiast, to dużo ciekawszy wypust i zdecydowanie wart swojej marketowej ceny z przedziału 160~170zł.

Na stanowisku Puni nie zabawiłem zbyt długo, zdecydowałem się na drama z mariażu beczek po Marsali i (jak to pani ładnie ujęła) ex Islay cask, który zresztą okazał się całkiem przyzwoity… jak na 3 latkę.

Kavalan czarował swoją darmową ofertą, Solisty w cenie biletu miały spore branie i trudno się temu dziwić. Szkoda tylko, że o tej godzinie zostały już tylko te po Burbonie i Porto.

Do stanowiska Compass Box ledwo się dopchałem, ludzi od groma. Duże zainteresowanie, jakie budzą blended malty muszą mieć jakieś swoje racjonalne uzasadnienie, ale ja nie miałem z nimi zbyt wiele do czynienia, więc ciężko mi się na ich temat wypowiadać.

Na Stoisku Douglas Laing panowała iście biesiadna atmosfera. Przedstawiciel z uśmiechem częstował gości dramami opowiadając z pasją o każdej z butelek. Jego przekaz na prawdę wzbudził moje zainteresowanie, a dla tej myszy z etykiety, warto mieć Timorous Beastie w swoich zasobach.

Teeling zaproponował oprócz podstawowej oferty, ciekawą wersję Brabzon, która cały okres maturacji spędziła w beczkach po sherry (Oloroso/Ximenez w wieku od 10-15 lat). Edycji Revival nie posmakowałem, ale ludziska zachwalały.

Oprócz stoisk z whisky, znalazłem chwilę by rzucić okiem i to dosłownie 😉 na stoisko rumów Dictador. Ciekawe destylaty, które powstawały przy użyciu chociażby takich dodatków jak skórki pomarańczy, czy kawa znalazły uznanie szczególnie wśród żeńskiej części festiwalowej gawiedzi.

Słoiczki Ole Smoky Moonshine to nie moja bajka. Jakoś przełknąłem wersję Harley-Davidson, ale fanem raczej nie zostanę. Trochę nawet współczułem Panu, który męczył się strasznie, nalewając z tych słoików do kieliszków.

Puenta:

Zdawało mi się, że widziałem drama Teacher’s za 5zł? Tak, na pewno widziałem blenda Teacher’s za 5zł. To gruby żart… tak gruby, że butelka chyba nie została nawet rozpieczętowana podczas trwania festiwalu. Grant’s, Jack Daniels, Glenfiddich, Glen Grant, na tych stoiskach pustki. Widocznie oferta w stosunku do zaproponowanych cen nie zachęcała do degustacji. Szczerze mówiąc, to i ja wolę wypić coś interesującego ze stołu nakrytego obrusem, niż ledowo podświetlanego blatu, gdzie nawet za podstawowe wypusty trzeba płacić bonami. Ardbeg i Glenmorangie na swoim poziomie, było kilka nowych butelek do spróbowania. Była także możliwość przechadzki po łąkach na Islay i stanąć przy murach destylarni Ardbeg spoglądając w morze, ot takie chwilowe odprężenie. Wszystko to dzięki technologi Virtual Reality.

Organizacyjnie na prawdę ciężko się do czegoś przyczepić. Nie skusiłem się na nic do jedzenia na samym festiwalu, więc nie będę oceniał, czy było warto skorzystać z tej jedzeniowej opcji. Ja wolałem się przewietrzyć i pójść do knajpki nieopodal festiwalu. Być może mój festiwalowy przebieg nie jest jeszcze tak imponujący jak innych wyjadaczy z branży, ale śmiało mogę powiedzieć że warto wpisać WLW do corocznego kalendarza.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.